Maria Andrzej Faliński: O zakazie handlu w niedziele raz jeszcze

Detal/Hurt

Maria Andrzej Faliński: O zakazie handlu w niedziele raz jeszcze

Nadeszły wakacje, więc jak szkocki potwór pojawia się zakaz handlu w niedzielę. Pandemia pokazała, że handel jest krwiobiegiem gospodarki i im więcej zagrożeń, tym jego rola  rośnie, szczególnie w chwili, gdy zaczyna powstawać ryzyko spadku eksportu (szczęśliwie przezwyciężone) – pisze w swoim artykule w sierpniowym wydaniu  “Poradnika Handlowca” Maria Andrzej Faliński.

Problem zakazu handlu w niedzielę powraca do nas w kilku kontekstach, bo i w czasie jednego z kongresów, i w oświadczeniach Związków Zawodowych, i w agendzie (może wokandzie?) Trybunału Konstytucyjnego, w komentarzach medialnych, stanowiskach organizacji i wielu innych przypadkach.

Strony sporu w zasadzie nie mają nic nowego do powiedzenia, ale „odgrzewają” sprawę w trosce o prawo, małe firmy, suwerenność, pracownika itd. Tym razem problemem nr 1 jest kwestia luk w prawie i praktyki ich wykorzystywania. Oczywiście, nie brakuje też socjalno-patriotycznego patosu, przeciwstawianego bezwzględności masowego handlu, rodem spoza granic Polski. By było jasne – potwierdzam moje stanowisko: jestem przeciwny zakazowi, a nawet ograniczeniom w formie zapisanej w działającej ustawie. Argumenty wyłożyłem po wielokroć i nie będę ich, w miarę możności, powtarzał. Zwrócę jedynie uwagę na kilka okoliczności.

Wiatr w oczy

Firmy, głównie operujące na mniejszych powierzchniach (dyskont i mniejsze), rzuciły się w stronę poszerzenia zamykających się rynków, uruchamiając dodatkowe, najczęściej technicznie wspierane kanały sprzedaży i komunikacji. Oznacza to, że potrzebny jest im rynek i jego ekspozycja na klienta, a nie ograniczenia. Jeśli chcemy utrzymać możliwość sprzedawania, to nie wolno nam dusić okazji do tego, skracając czas pracy istotnej części handlu, który szuka nowych możliwości, co widać w różnorodnych posunięciach, np. w aliansach sieci sklepów z dystrybutorami (np. z InPostem czy Pocztą Polską). To nie jest, jeśli w ogóle może być, moment na zabieranie handlowi czasu pracy.

Uruchomiony przez pandemię trend zmian i mnożenia się form handlowania modernizuje i utrzymuje w ruchu rynek, dając pracę, PKB czy środki do życia wszystkim, a nawet stymulując eksport. Niech więc nie dziwi, że mnożą się próby omijania bezsensownego zakazu niedzielnego. Złą reakcją na ten sygnał jest święte oburzenie i projekt zaostrzenia, uszczelnienia, skierowany ku utrudnieniu świadczenia dozwolonych usług, np. pocztowych. Związki zawodowe i część środowiska handlowego, pragnąc po raz kolejny podstawić nogę nowoczesnemu handlowi, nie widzi, że „pluje pod wiatr” – szkodząc całemu sektorowi rozwijającemu nowe formy pracy. Z drugiej strony, wiemy przecież nie od dziś, że tak czy owak najlepiej poradzą sobie w konfrontacji z „uszczelniaczami” najsilniejsi gracze.

Trzeba być zaradnym

Nie ma żadnego skandalu (jak wyrazili się spółdzielcy handlowi) w tym, że lider rynku próbuje skutecznie dogadać się z jednym z największych dystrybutorów „klienckich”, czyli Pocztą Polską. Życzę im sukcesu, bo każdy może sięgać do nowatorskich rozwiązań z zakresu handlu zdalnego, nie tylko elektronicznego, co podkreślam. Jakże nie uzupełniać swoich dochodów, kiedy sytuacja do tego zmusza? Krytykom i moralistom poradzę więc: trzeba chcieć szukać pracy, wyprzedzać konkurencję, szukać finansowania (podobno Fundusz Rozwoju tylko czeka na takie projekty) i ruszać do boju, a nie utrudniać życie tym, którzy to robią. Nie ma podstaw do potępienia Poczty Polskiej i Jeronimo Martins Polska oraz do sugestii patriotycznych, bo biznes polityki nie uprawia, a zarabia pieniądze. O czym radzę nie zapominać, bo konkurencja pracuje coraz lepiej.

Sprawa relacji rynkowych w Polsce nie jest prosta, podobnie jak w innych rynkach transformujących się. Wielkie firmy transnarodowe mają ewidentną przewagę konkurencyjną. To nie znaczy jednak, że rynek krajowy nie ma miejsca dla naszych firm – z reguły mniejszych lub zupełnie niewielkich, ale znajdujących swoje szanse w różnorodnych formach integracji, niszach rynkowych i specjalizacji – niekoniecznie produktowej, ale np. funkcjonalnej: sklepy typu proximity (np. Dino), supermarket (Stokrotka, do niedawna polska, rozwinęła się i znalazła nabywcę) czy w końcu convenience – radzą sobie i nie biegną na skargę z projektami ograniczeń. Jest ugruntowaną, choć nie najlepszą praktyką, że słabsi gracze szukają wsparcia w polityce i argumentacji patriotyczno-socjalnej, mając wiele dobrych przykładów łączenia się podobnych firm, z sukcesem. Miesza to walkę polityczną z gospodarką, najczęściej ze szkodą dla tej drugiej.

Jakoś to będzie?

Sytuację w polskim handlu w istocie i od początku kształtuje problem dostępu do kapitału. Polska po PRL kapitału nie miała i nadal nie ma go w nadmiarze, ale coś tam jednak jest – choćby PFR, czy systemy gwarancji dla banków. Niegdyś do sektora dystrybucji weszli silni inwestorzy, krojąc rynek jak lodołamacze, tworząc firmy i kreując inne w odruchu obronnym. Umożliwiło to powstanie silnych firm produkcyjnych, które zaczęły mieć gdzie sprzedawać. Widać to wyraźnie w sektorze żywnościowym – nie byłoby sukcesu polskiej żywności, gdyby nie szybko wzrastający, nowoczesny w sensie zarządczym i jakościowym rynek odbiorców sektora dystrybucji. Konkurencyjny, wymagający rynek podniósł jakość, skonsolidował produkcję (krajową i zagraniczną z pochodzenia), obniżył ceny, wymusił szybki obrót pieniądza i tym samym otworzył drogę ku rynkom eksportowym dobrze płacącym mocną walutą rynków Zachodniej Europy. Zamiast snuć wizje uciemiężeń zabarwionych patriotycznymi martyrologiami, pomyślmy – co zaczęłoby się dziać, gdyby efektu tego zabrakło?

Mamy tu zatem dwie płaszczyzny problemu niedzielnego. Pierwszą, polityczno-socjalną, którą w piórka walki o niby zagrożoną suwerenność ubierają związki zawodowe i m.in. spółdzielcy (jakby nie prowadzili biznesu). Uspokoję te wątpliwości – Polska jest krajem póki co wolnym, a dopuszczenie handlu w niedzielę nie ma tu nic do rzeczy. I drugą, rynkowo-konkurencyjną, która po prostu szuka form wsparcia w walce konkurencyjnej firm polskich, świadomych nie tylko przewagi kapitałowej konkurencji, ale i własnych przewag, skutecznie stosowanych. Silny głos w tym drugim tonie usłyszeliśmy od reprezentantów polskich sieci na jednym z branżowych kongresów – postulowali oni precyzyjne, niesocjalnie orientowane prawo dot. handlu, odrzucając chwyty wizerunkowe oraz praktyczne konsultacje. Apelowali też do rządzących – interpretuję tu jedną z wypowiedzi – by nie tworzyć silnych, wspartych o kapitał skarbu państwa sklepów sieciowych, bo to kreacja dodatkowej i wspieranej politycznie konkurencji. Woleliby uzyskać gwarantowany, komercyjny dostęp do kapitałów, bez wzbudzania reakcji zagrożonej konkurencji.

Maria Andrzej Faliński