Jak wygląda obecnie sytuacja z pracownikami w sklepach – czy zapełnienie wolnego etatu stanowi problem? Jak epidemia koronawirusa przeorganizowała pracę handlowców w kwestii zatowarowania sklepów w czasach, gdy bezpośredni kontakt z przedstawicielami handlowymi jest znacznie utrudniony? Zapraszamy na codzienną relację ze sklepów FMCG w Polsce.
– Prowadzę sklep, którego sala sprzedażowa wynosi około 110 mkw. Zatrudniam 5 osób na pełnych etatach i do tego 4 uczniów (3 dziewczyny i chłopak) ze szkoły zawodowej z klasy o kierunku handlowym, ale obecnie nie korzystamy z ich usług, nie chcemy bowiem ich narażać. Na szczęście pozostałe pracownice nie korzystają ze zwolnień, a te, które mają dzieci do lat 8 też pracują, bo dziećmi opiekują się babcie – mówi Renata Wróblewska, właścicielka sklepu spożywczego Feniks w Świebodzinie.
O sytuacji z pracownikami w branży opowiada także nasza kolejna rozmówczyni. – W związku z koronawirusem dostrzegłam jedną zasadniczą zmianę – nie miałam problemu ze znalezieniem osoby w miejsce dziewczyny, która z przyczyn osobistych niedawno się zwolniła. Jeszcze teraz dzwonią ludzie kilka razy dziennie w sprawie pracy, choć wakat został szybko uzupełniony – mówi Agnieszka Gruszka-Lasota, właścicielka sklepu Delikatesy Gruszeczki w Łodzi. – Również jeśli chodzi o obroty, to od momentu pojawienia się epidemii wzrosły o blisko 50%. Wzrosła przede wszystkim wartość koszyka zakupowego. Widzę też, że ludzie chętniej odwiedzają mniejsze sklepy, nie chcą po prostu stać w kolejkach przed dużymi placówkami handlowymi, bo uważają to za niebezpieczne. Kiedyś klienci chodzili na duże zakupy do marketu, a u nas jedynie robili zakupy uzupełniające, teraz robią je w całości w naszym sklepie, bo wiedzą, że mamy cały asortyment – opowiada.
Agnieszka Gruszka-Lasota
Jej słowa o rosnącej popularności małych placówek potwierdzają także inni handlowcy. – W sklepie pojawiają się nowe twarze klientów, którzy wcześniej nie przychodzi do placówki. Zarówno oni, jak i stali klienci dokonują większych zakupów – mówi Wiesława Wełna, sprzedawczyni w sklepie Odido w Bochni.
Na kolejną bardzo istotną kwestię zwraca uwagę Renata Wróblewska – w czasie epidemii koronawirusa niezależni handlowcy musieli zupełnie przeorganizować sposób, w jaki zaopatrują swoje placówki. – Organizacyjnie zupełnie zmienił się system zaopatrywania sklepu w produkty. Dawniej często odwiedzali mnie przedstawiciele handlowi, teraz praktycznie wszystko zamawiam telefonicznie lub przez internet. Bezpośrednio w moim sklepie miałam w trakcie epidemii tylko dwie wizyty przedstawiciela handlowego – oczywiście było pełne zabezpieczenie typu maska, rękawiczki. Jednak obecnie dominuje głównie forma telefoniczna – przyznaje.
Zmieniły się nie tylko relacje z przedstawicielami handlowymi. Dziś zupełnie inaczej zachowują się również kupujący, którzy tak jak handlowcy muszą odnaleźć się w nowej rzeczywistości. – Klienci dostosowują się do godzin dla seniorów oraz innych zaleceń obowiązujących w sklepie. W placówce wprowadzono takie środki bezpieczeństwa dla personelu, jak plastikowe przyłbice czy ekrany oddzielające kasjera od kupującego – mówi Wiesława Wełna. – W początkowym okresie panowania epidemii sprzedawało się bardzo dużo produktów suchych. Teraz sytuacja unormowała się i wróciła do wcześniejszego stanu, jeśli chodzi o wolumen sprzedaży tego asortymentu – dodaje.
Braki w dostawach, o których mogliśmy usłyszeć jeszcze niecały miesiąc temu, poza pojedynczymi przypadkami są już na szczęście melodią przeszłości. – Był chwilowy problem z konserwami czy mąką. Teraz jedynie brakuje drożdży suchych, po wyprzedaniu zapasów nie mamy świeżych dostaw. Ceny niestety na wiele produktów wzrosły, choć nie drastycznie. Na razie nie widzę zagrożeń, lokal wprawdzie dzierżawię, ale daję radę i oby tak dalej. Moi znajomi prowadzą w Łodzi różne biznesy i mają kłopoty, choć władze miasta wyszły tu naprzeciw, ustalając w swoich nieruchomościach czasowo symboliczne czynsze w wysokości 1 zł, gorzej jest z prywatnymi właścicielami – opowiada Agnieszka Gruszka-Lasota.
– Nie mogę narzekać, bo to, co zamówię, mam dostarczane na czas. Nawet miejscowa hurtownia warzyw przywozi mi produkty do sklepu. Poza tym na bieżąco uzupełniam pozostały asortyment. Wydaje mi się, że ta pierwsza panika już minęła. Ludzie wprawdzie są cały czas ostrożni, ale przyzwyczaili się do ograniczeń. Klienci zaglądają do sklepu, liczą znajdujące się w nim osoby, ale nie było do tej pory żadnych incydentów z klientami, oznak nerwowości. W tej chwili zagadką jest, kiedy epidemia się skończy i z nas wszystkich zejdzie presja psychiczna i strach przed kontaktami z innymi osobami – dodaje na koniec Renata Wróblewska.