Nie można siedzieć z założonymi rękami

Wywiady

Nie można siedzieć z założonymi rękami

Redakcja “Poradnika Handlowca” rozmawia z panem Stanisławem Wołkiem, właścicielem sieci sklepów “Kłodzka Chata” o obecnej sytuacji w handlu i jego sklepach.

Jacek Ratajczak: Co u Pana słychać, Panie Stanisławie?

Stanisław Wołk: Nic się u mnie nie zmieniło. Nadal mam cztery sklepy, prowadzimy cały czas sprzedaż. Staramy się utrzymać zaopatrzenie na optymalnym poziomie. Zabezpieczam też pracowników przed możliwością zarażenia. Dlatego zakupiłem specjalne przyłbice ochronne dla personelu, dostarczyłem maseczki oraz rękawiczki jednorazowe, założyłem też w sklepach kurtyny z pleksi. Wprowadziliśmy również odpowiednie procedury dla klientów, aby umożliwić im w tej nowej przecież sytuacji dokonanie sprawnych zakupów. Niestety, oburzające jest to, że władze, które słusznie dbają o personel medyczny, to jednak zupełnie zapomniały o pracownikach handlu. Lekarz czy pielęgniarka przynajmniej wiedzą, że kontaktują się z osobą zarażoną, sprzedawczyni w sklepie tego nie wie. Nie wie też, w którym momencie może zostać zarażona, a nikt nie zadbał i w dalszym ciągu nikt nie dba, abyśmy mieli dostęp do środków dezynfekcyjnych.

Jak zachowują się w tej sytuacji Pańscy pracownicy?

Dzielnie się spisują. Chyba wszyscy mamy poczucie jakiejś misji, nie możemy przecież zamknąć sklepów, bo to może wywołać panikę. Zatrudniam też osoby niepełnosprawne, ale na ten moment pracują zgodnie z przepisami i na razie nic nie zmieniamy. Trudno jednak planować dalsze działania, bo nie wiem, jaki będzie np. stan osobowy personelu za tydzień.

Czy tylko to Pana niepokoi?

Jedna rzecz jest dla mnie szczególnie istotna i chciałbym to podkreślić – żebyśmy byli ludźmi i starali się tymi ludźmi pozostać. Osoby pracujące w handlu to nie są osoby gorsze, a niestety niektórzy klienci nawet teraz są egoistyczni, wręcz chamscy. Zachowują się też nieracjonalnie. Mimo panującej wokół epidemii przychodzą np. po jedną główkę czosnku albo jedno piwo. W dodatku, mimo zaleceń, aby płacić bezgotówkowo, płacą banknotami albo bilonem. Część klientów nie ma chyba świadomości, że takie postępowanie może stanowić zagrożenie. Wręcz uważają, że niepotrzebnie panikujemy.

Wnętrze sklepu Kłodzka Chata (fot. archiwum prywatne)

A jak wyglądają obroty?

Był taki moment, że notowałem większe obroty niż w okresie przedświątecznym. To był okres 4-5 dni prawdziwego szaleństwa zakupowego. Na szczęście nie zawiódł w tym czasie łańcuch dostaw i mieliśmy pełne zatowarowanie. Klienci mieli wówczas świadomość, że zakupią u mnie wszystkie produkty. Obecnie też niczego nie brakuje. Mam zapewnione dostawy. Ale oczywiście wymaga to ode mnie jako handlowca inicjatywy. Nie można tylko siedzieć z założonymi rękami i czekać na towar. Aktualna sytuacja zmusza ludzi do działania. W ten sposób załatwiłem np. maski dla pracowników, znalazłem je w internecie i udało mi się sprowadzić dla moich pracowników.

Pana sklepy specjalizują się także w sprzedaży mięsa, wędlin, garmażerki. Czy i w tym obszarze wszystko działa?

Jeśli chodzi o mięso, wędliny, mamy swoją produkcję i tu nie ma problemów. Spadło natomiast zainteresowanie daniami gotowymi, jak pierogi, uszka, paszteciki. Myślę, że to wynik tego, że ludzie przebywają teraz przez większość czasu w domu, restauracje są zamknięte i siłą rzeczy sami w kuchni biorą się za gotowanie.

W największym z Pańskich sklepów o powierzchni ponad 1000 mkw. prowadzi Pan również usługi typu: dorabianie kluczy, kwiaciarnia, punkt opłat czy lottomat. Czy te stoiska cieszą się nadal zainteresowaniem?

Kwiaciarnia niestety ma problemy – kwiaty obecnie praktycznie się nie sprzedają, na kluczach też nie ma wielkiego ruchu, jedynie w grach losowych bez zmian, ludzie nadal wierzą, że los się do nich uśmiechnie.

Mimo trudności jest Pan nastawiony optymistycznie.

Ja należę do tej rzadkiej grupy ludzi, która mobilizuje się w czasach kryzysowych. Przekuwam nieszczęście w sukces. Mnie trudno złamać. Byłem już w wielu sytuacjach kryzysowych i nie traciłem wiary. Przykładowo we wrześniu ubiegłego roku wybuchł w największym moim sklepie pożar, wprawdzie szybko udało się go ugasić, ale straty wyniosły ok. 800 tys. zł, bo większość produktów nie nadawała się do sprzedaży. Na szczęście byliśmy ubezpieczeni i większość strat ubezpieczyciel pokrył, ale – co ważne – po 6 dniach już handlowaliśmy, choć skutki pożaru usuwaliśmy przez miesiąc.