Wolność gospodarcza w branży FMCG zaczęła się w latach 80. XX wieku. Część I

Aktualności

Wolność gospodarcza w branży FMCG zaczęła się w latach 80. XX wieku. Część I

31 sierpnia 2022

Andrzej Maria Faliński oraz Stefan Golonka dla “PH”: 31 sierpnia br. obchodzimy 42. rocznicę powstania Solidarności – jednej z pierwszych iskier, które zapewniły Polakom wolność gospodarczą oraz płynne wejście w gospodarkę wolnorynkową.

Zacznę od tezy przewrotnej: dojrzałość sektora handlu określa nie tyle stopień jego koncentracji, co optymalne z punktu widzenia nabywców rozmieszczenie jego zasobów i chłonność na pieniądz i towar. Dojrzały jest więc rynek niejednolitych formatowo obiektów, nasycony towarami, cieszący zróżnicowaniem ofert. Daje to elastyczność wobec wyzwań i koniunktury, a w efekcie umożliwia bezpieczny rozwój gospodarczy, często wbrew niesprzyjającym okolicznościom. Cechy tej doświadczamy już w Polsce, gdzie handel w ostatniej dekadzie oscyluje w granicach 15% PKB i pogodził nowoczesność zagranicznych firm sieciowych z podejmującymi wyzwanie wolnego rynku sklepami kupieckimi oraz rodzimymi sieciami sklepów.

Mamy specyficzny, ale odporny na turbulencje rynkowe, wieloformatowy sektor handlu, zawierający w sobie możliwości realizacji różnych scenariuszy rozwoju. Jestem przekonany (a utwierdza mnie w tym niedawna rozmowa z Wiesławem Generalczykiem), że warto nie tylko tkwić w teraźniejszości, ale też zapytać o początki, bo wówczas zrodziły się zalążki dzisiejszych cech polskiego handlu, głównie jego wszechobecność, znaczona ilością sklepów o bardzo różnym charakterze. Uzyskiwana nowoczesność zrodziła się na różnych powierzchniach i w oparciu o rozmaite zjawiska – tak o przedsiębiorczość, jak i skoncentrowane inwestycje zagraniczne. Trwa do dziś – często gwałtowna – symbioza tych dwóch „żywiołów”. W istocie rzeczy to właśnie handel, jako pierwszy i najszybciej zmieniający się sektor, podjął rękawicę transformacji i najszybciej, wielopostaciowo okrzepł w nowych warunkach. Jak to się właściwie stało? Z historycznego poślizgu kryzysu lat 80. wyrosło społeczeństwo konsumujące – to fakt, ale musiała powstać oferta. I to jest kluczowa kwestia.

Jak to się stało, że eksplozja drobnej zrazu przedsiębiorczości handlowej, zaowocowała powstaniem rynku wystarczająco obiecującego, by weszły weń sieciowe firmy koncernów handlowych? Jak dokonała się internacjonalizacja handlu wewnętrznego w Polsce, a zarazem nie doszło do anihilacji firm rodzinnych, choć ilość ich spadła i niepomiernie poprawiła się jakość? Sektor wypracował specyficzny modus współegzystencji rodzinnego handlu rodzimego (z dominującą rolą rozwiązań franczyzowych), kapitałowej prywatyzacji i modernizacji handlu eksuspołecznionego i całkiem nowego, wieloformatowego zrodzonego z trzech dekad inwestycji zagranicznych. Polska stanęła handlem, ale pamiętajmy, że rewolucja ta dokonała się najpierw w sferze FMCG, obejmując „płomieniem zmiany” inne segmenty sektora. To FMCG stało się kołem zamachowym dla całego rynku detalicznego (także hurtowego, którego dotknę tutaj jedynie „przy okazji” niektórych zagadnień).

Nurtuje mnie po prostu pytanie: gdzie tkwił mechanizm tego, że o ile pod koniec lat 80. nieco ponad 11% dochodu narodowego (tak wówczas mierzono) pochodziło z sektora nieuspołecznionego, nie wyłączając rolnictwa, to pięć lat później proporcje się odwróciły. Powstał rynek dóbr konsumpcyjnych, na którym, jak wylicza M. Gazdecki w oparciu o GUS, w 1989 r. było 152 071 sklepów, a pięć lat później (w 1994 r.) już 415 449 – w tym 70% właśnie FMCG. U podstaw legła rewolucja własnościowa i wielka przemiana mentalna, gdyż wybuchła przedsiębiorczość w niespotykanej skali.

Gdy w roku 1989 było 27 354 sklepów sektora publicznego (uspołecznione, jak do niedawna mówiono), a 124 717 prywatne, to w roku 1994 sektor publiczny miał już tylko 7533 sklepy, a prywatny 407 916. W procesie tym dokonała się też wielka zmiana asortymentowa, zapoczątkowana i zdominowana przez FMCG: ¾ oferty to były produkty szybko rotujące, codziennego użytku. W czasie, gdy wiele branż sektora produkcji zapisało zapaść, handel zakwitł – co więcej otworzył się na inne rynki. Sytuacja, z grubsza rzecz ujmując, była taka: oficjalny handel, tzw. uspołeczniony po prostu przestał działać: kartki, kolejki, kiepska jakość, zerwana ciągłość dostaw, problemy z logistyką. Nieuspołeczniony to był margines sektora, ok 10% – nie licząc tzw. szarej strefy, czyli sprzedaży bezpośredniej z gospodarstw chłopskich, uprawy i hodowli „na własny użytek”, czynionej nie tylko na wsi. I nagle stał się cud – z końcem 1988 roku zaczęły się zmiany prawne. Uchwalono zrównującą sektory (prywatny, spółdzielczy i prywatny) tzw. ustawę Wilczka, wiosną zdjęto ograniczenia eksportowo-importowe i uwolniono wewnętrzną wymienialność walut. Do końca roku pojawiło się siedem ustaw uruchamiających prywatyzację, prawo handlowe dotyczące tworzenie firm. Spółdzielnie przystąpiły do modernizacji statutów i racjonalizacji swych zasobów, nie wyłączając likwidacji i przejmowania majątku przez spółdzielców. I… zaczęła się oficjalna transformacja.

Na jej czele stanął handel i najszybciej pokazał możliwości wolnego rynku. Oto okazało się, że jest w Polsce żywność, tylko trzeba do niej inaczej sięgnąć, że istnieją możliwości importu – zaopatrzeniowo-konsumpcyjnego, że można inwestować bez mitręgi biurokratycznych pozwoleń i zakazów. Szalała inflacja, ale poza rozwiązaniami systemowymi zaistniała też zwykła ludzka zapobiegliwość. Niemal wszyscy bardzo szybko zrozumieli, że im szybciej kupisz i szybko sprzedasz, by znowu kupić, tym mniej czekasz i mniej tracisz na galopującej hiperinflacji. Nastąpił masowy ruch ku handlowaniu – dziwili się publicyści, skąd ten masowy pęd ku „biznesowaniu”. Ano, właśnie stąd – ze zdrowej kalkulacji, że warto handlować, bo obrót i wchodzenie w posiadanie towaru, by sprzedać, to droga ku przyszłości. Na oczach wszystkich powstawał rynek – czasem śmieszny, czasem patologiczny, ale generalnie działający i wypierający biurokratyczne sterowanie. Owszem, wystąpiła zapaść produkcji artykułów trwałego użytku – dużych i małych, ale tu znowu nowiutki rynek i zmiany polityczne pokazały swą siłę i elastyczność. Z jednej strony na gruzach firm produkcyjnych nastąpił wysyp spółek importowych, ale ich towary były relatywnie drogie dla większości z nas. Co się więc stało? – Pojawili się tzw. „Ruscy” i handel bazarowy, opłacalny dla wszystkich stron. Uruchomiło się swoiste koło zapasowe upadającej gospodarki socjalistycznej. Otwarcie granic było rzeczą zbawienną i naonczas optymalną. Najważniejsze rzeczy działy się na płaszczyźnie rodzimej, polskiej. Uruchomił się bowiem masowy proces handlowania produktami FMCG. Bardzo, ale to bardzo różnorodny.

Oto najprostsza postać przedsiębiorczości handlowej (i z życia wzięta). Był sobie pan Ryszard, z mojej klatki na warszawskim Ursynowie. Pracowity, pomysłowy, pomocnie życzliwy przy podwórkowych naprawach samochodów, taksówkarz. Radził sobie, więc takiej okazji, jak uwolnienie rynku nie mógł „przegapić”. Jeszcze przed stosownymi ustawami, gdy nieco zelżała czujność naszych celników (a nawet NRD-owskich), zaczął jeździć do Berlina Zachodniego (a i we Wschodnim, nie mówiąc o Wiedniu, bywał – wiem, bo niejedno piwko „z importu” wypiliśmy, nie mówiąc o gorzałce od „krasnoarmiejców”). Szalał ze swoją przyczepką za polskim Fiatem 125 p, ale… niebawem pojawił się Mercedes „Beczka” (oczywiście Diesel, bo kartki), nad granicą czekała doczepiona do firmy „tamtejsza” ciężarówka, by nie gonić kilometrów „osobówką”. Pojawił się wynajmowany magazyn, jaden, drugi, a za rok z niewielkim okładem – działka pod Warszawą (i pod granicą), zbudowano magazyn i… Początkowe szampony (i ich esencje – jak mówiono) z berlińskich i wiedeńskich bazarów zamieniły się w szeroki asortyment cytrusów, konserw, jeansu, itd. Powstała firma – i nie było już obrotnego, choć wielkiego jak Waligóra „Grubego Rycha”, ale prezes poważnej spółki handlowej Pan Ryszard.

Jeszcze ciekawsze formuły handlowe i okoliczności pojawiły się na ulicznych łóżkach polowych, bazarach, murawach i ławkach stadionów i placów manewrowych upadających fabryk. System się zmieniał, inflacja szalała, miała przestać szaleć, jak zapewniano, ale żyło się trudno, więc… łapano się za handlowanie, czym się dało. Nierzadko z powodzeniem. Krótki czas zmian systemu, nie jest taki sam dla rodzin nie mających co włożyć do garnka, bo dochody w 1991 roku realnie spadły, wedle ówczesnego GUS-u o ok. 25%, więc nie były rzadkością gospodarstwa domowe, gdzie spadały o wiele więcej. Wchodził w życie popiwek, który wprawdzie zwalczał inflację i hamował wypływ pieniądza na rynek, ale był on zabiegiem szczególnie znieczulanym u tych, których zabolał najbardziej. Wiele rodzin pracę w „zapopiwkowanym” zakładzie, w niekompensującej inflacji instytucji publicznej (szkole, urzędzie, uczelni) poczęło łączyć z wystawianiem łóżka polowego, potem szczęk. Niektórzy dochodzili do straganu, pawiloniku, nawet sklepu. Nie wszyscy sięgnęli po sukces, jedni wrócili do pracy najemnej, ale inni nie, stając się przedsiębiorcami „pleno titulo”.

Sklep “Społem” – przełom lat 70. i 80.

Autor: Maria Andrzej Faliński
Fot. źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe