Protekcjonizm a sprawa polska

Detal/Hurt

Protekcjonizm a sprawa polska

19 marca 2021

Po raz któryś z rzędu podnoszony jest temat protekcjonizmu i jego ostrza skierowanego w polski eksport – przede wszystkim eksport żywności. To zła wiadomość, zważywszy, że dotyczy Europy, a konkretnie głównie naszego regionu – pisze dr Maria Andrzej Faliński w swoim artykule opublikowanym w kwietniowym wydaniu “Poradnika Handlowca”.

Ponad 80% polskiego eksportu trafia na rynek europejski, a w krajach regionu nasz eksport żywności cieszy się pozycją niemal mocarstwową. W niektórych kategoriach i państwach konkurujemy nawet z Niemcami – i to skutecznie. A skoro tak, to poza wyartykułowaniem oburzenia i przywołaniem zasad, warto poszukać podłoża cyklicznych powrotów polityk protekcjonistycznych, właśnie w Europie Środkowo-Wschodniej – choć nie tylko.

Polska liderem w regionie

Bracia Czesi wystąpili z pomysłem (nienowym, bynajmniej), by półki z żywnością w dużych sklepach zostały w 55% wypełnione przez rodzime produkty. Polscy producenci odpowiadają w tym kraju, podobnie jak na Słowacji, za kilkanaście procent rynku, więc… boli. Dlaczego jednak tak się dzieje? Stara maksyma podpowiada, że skoro nie wiadomo o co chodzi, to… Odpowiedzi warto więc poszukać w sferze gospodarczej, miast wskazywać na historię, politykę, kulturę, ba! – nawet prawo. Moim zdaniem podstawy znajdziemy w konfiguracji interesów w regionie tzw. „Nowej Unii”, z grubsza pokrywającej się zresztą z obszarem Trójmorza. Polska jest tu krajem największym i pod względem żywnościowym wybijającym się gamą produktów, jakością i skalą, a więc i ceną. Nasza transformacja miała zresztą od samego początku silny „przechył” w stronę sektora żywnościowego – i tu odniosła jeden z większych sukcesów.

Nastąpił bezprecedensowy proces modernizacji przetwórstwa oraz budowy bardzo zróżnicowanego co do formuły i modelu biznesowego handlu wewnętrznego. W efekcie nastąpił gigantyczny wzrost produkcji, stymulowanej przez popyt na żywność do przetworzenia. Kluczową rolę odegrał w tym rozwój przemysłu spożywczego – rodzimego i konkurującego z nim, a de facto „skupującego” go w znacznym procencie, kapitału zagranicznego. Nastąpił napływ nowoczesnych technologii: pierwotny – z inwestorami i wtórny, by sprostać nowym światowym konkurentom. W dużym kraju powstał więc sektor żywnościowy dający sobie radę – raz lepiej raz gorzej – z rozdrobnieniem rolnictwa, szybko konsolidujący przetwórstwo, zachowujący zarazem przemysł i rzemiosło lokalne, wspierane przez państwo i UE w zderzeniu z silniejszymi graczami. W takiej sytuacji powstanie silnego, superkonkurencyjnego sektora handlu było rzeczą oczywistą – wymuszał on dobre ceny i jakość, czyli wskazywał drogę ku eksportowi, bowiem dobrych i tanich produktów żywnościowych szybko uzyskaliśmy w bród. To wielka przewaga gospodarcza w regionie, ale i niemiłe niespodzianki na Zachodzie. Nie oszukujmy się – wejście Polski na „pierwsze” rynki Zachodu też podniosło kurz protekcjonizmu i budowy barier. Wspomnieć warto bardzo nieładną akcję z koniną w polskich produktach, czy aferę ze śmiercionośnymi bakteriami – podobno polskimi, ale po śledztwie zupełnie skądinąd, podważanie jakości owoców, wędlin, nagłośnienia incydentów z dokumentami itp.

Na tym tle inne kraje regionu – szczególnie te, które „za socjalizmu” radziły sobie z żywnością lepiej niż Polska – niejako przespały swój moment i na swoich, nie mówiąc już o eksportowych rynkach, oferowały produkt gorszy i droższy. Mowa tu głównie o „potęgach” żywnościowych RWPG: Czechach, Słowacji, Węgrzech, Bułgarii, nawet Rumunii. Produkcja w tych krajach relatywnie spadła, nastąpiła degradacja technologiczna przemysłu, a otwarte granice udowodniły to rynkowi bardzo szybko. Polska produkcja weszła tam jak w masło, co pokazują w przekrojach historycznych badania IRiGŻ sprzed pół dekady („Przemiany strukturalne przemysłu spożywczego w Polsce i UE na tle wybranych elementów otoczenia zewnętrznego”, IRiGŻ Warszawa 2015). Wskaźniki opłacalności eksportu, np. terms of trade czy RCA, pokazują proporcje odnoszonych korzyści – Polska przytłacza tam partnerów w regionie.

Praktyki protekcjonistyczne nie są niczym nowym

Jakieś 10 lat temu w wielu krajach nastąpił wysyp pomysłów powstrzymujących ekspansję zagranicznych produktów na słabsze produktowo rynki. Polskę dotknęło to w niewielkim stopniu, gdyż rodzimych produktów mamy pod dostatkiem, a te dobrze broniły się jakością na naszym silnym rynku. Ową dekadę temu, gdy sprawa protekcjonizmu wybuchła bardzo głośno, w niemal całej Europie pojawiły się pomysły ukrócenia nowych, rozpychających się na rynkach graczy. Przy okazji walki z dostawcami z zewnątrz, w wielu krajach postanowiono – tradycyjnie niejako – „uszczypnąć” sieci handlowe, poszukujące taniego, ale konkurencyjnie dobrego towaru. Czego więc tam nie było – godziny dostaw, określanie cen na półce przed dostawą do kraju, dodatkowe wymogi sanitarne, porównywanie cen produktów premium z rodzimymi produktami „pierwszej ceny”, półkowy numerus clausus, czyli narzucenie limitu produktów importowanych, obowiązek wypełnienia półki towarem od mniejszych producentów, itd. Co ciekawe, ograniczenia te wprowadzano nie tylko w nowych krajach, ale i na starych rynkach zachodnich.

Wracając jednak do regionu… Jesteśmy tu mocarstwem żywnościowym i nasze produkty w podstawowych kategoriach są bardzo konkurencyjne. Czy można jednak zaradzić ciosom protekcjonistycznym? Tak, ale to nie jest to ani łatwe, ani tanie. Słabnie też siła oddziaływania instytucji unijnych, tak pomocnych wcześniej. Jednym z podejmowanych kroków powinno być rzetelne stosowanie zasady wzajemności – nie tylko w represji. Należy skonstruować model i podjąć rozmowy w trójkącie – eksporterzy, importerzy (tu nie może się obyć bez sieci handlowych, które zresztą też eksportują) i władze publiczne. Bez szczypty dobrej, wielostronnej woli politycznej, wiele się nie ugra. Tym bardziej, że w regionie mamy do czynienia z gospodarkami substytuwnymi, a nie komplementarnymi.

Aby usiąść, ktoś musi się posunąć, po prostu. Warto też pamiętać, że przy wejściu w spór o protekcjonizm, pomijając aspekty prawne, zawsze więcej traci silniejszy, bo mniej może sprzedać. I wreszcie ostatni warunek – kooperacja produkcyjna i inwestycyjna w przemyśle żywnościowym. Wspólne przedsięwzięcia gwarantują udział w obu rynkach, co per saldo się opłaci, ale wymaga wyłożenia kapitałów – i lepiej, żeby nie były państwowe, z oczywistych względów. Wiadomo też, że projekt Trójmorza to perspektywa inwestycyjna na poziomie biliona Euro – głównie na infrastrukturę i energetykę. Jeśli w sferze żywności rozważamy poważny projekt regionalny, to mówimy o mniejszych, ale i tak bardzo dużych kwotach, których kraje regionu nie wyasygnują bez UE i skoordynowanych gwarancji ze strony finansów narodowych. Wniosek? Dobrze pomyśleć i nie zabierać się za to z rozwiniętymi sztandarami i myślą, że komuś coś się z góry należy.

Maria Andrzej Faliński