Tylko w Ameryce inflacja jest teraz wyższa niż w Polsce. A to podobieństwo sięga nawet dalej, bo tak szef polskiego, jak i amerykańskiego banku centralnego, najzupełniej nic sobie z tego nie robią – pisze w swoim felietonie w sierpniowym wydaniu “Poradnika Handlowca” Jan Maria Rokita.
Tylko w Ameryce inflacja jest teraz wyższa niż w Polsce. A to podobieństwo sięga nawet dalej, bo tak szef polskiego, jak i amerykańskiego banku centralnego, najzupełniej nic sobie z tego nie robią. Adam Glapiński – prezes NBP (ale także – jak wiemy – od lat zausznik prezesa PiS) sugeruje nawet, że polski bank centralny tym razem nic nie ma do rosnących jak na drożdżach cen, bo bierze się to ze zjawisk odeń całkiem niezależnych. Po jako takim osłabnięciu zarazy, na całym świecie ruszyły w górę ceny ropy i paliw, a u nas także ceny za prąd, za wywóz śmieci czy wreszcie wszelkich materiałów budowlanych. Jak wszyscy wiemy, w ciągu przeszło roku trwania zarazy i lockdownów na rynek posypało się, niczym z helikopterów, całe mnóstwo pomocowej gotówki dla firm i dla pracowników. Zaś pensje rosły w Polsce intensywnie już co najmniej od jakichś ośmiu lat, i to dużo szybciej niźli wydajność pracy. Prawdę mówiąc, trudno wymyślić okoliczności bardziej sprzyjające inflacji. Więc to, że na razie zbliża się ona do skali 5% (w obliczeniu rocznym), oznacza, że tak naprawdę wzrost cen jest w Polsce ciągle relatywnie niski. I nie widać przy tym (co bardzo ważne) nawet najmniejszych oznak jakiejś inflacyjnej paniki, polegającej na przykład na wykupywaniu towarów, w oczekiwaniu, że choć ich ceny są już i tak wysokie, to za chwilę urosną jeszcze bardziej.
Ostatnio ciekawą debatę na temat inflacji zorganizował jeden z funduszy inwestycyjnych, zapraszając zarówno prezesa Glapińskiego, jak i opozycyjnych w większości wobec obecnej władzy akademickich ekonomistów. Obszernie relacjonowała ową debatę gazeta “Rzeczpospolita”. Wynika z tej relacji, że czołowi profesorowie ekonomii w zasadzie podzielili tam pogląd wyrażony przez prof. Andrzeja Wojtynę, iż z natury rzeczy czas jest teraz taki, że „przedsiębiorcy mogą stosować i stosują regułę – ustalaj takie ceny, jakie rynek jest w stanie wytrzymać”. Dla handlowców to nie jest prosta okazja na większy zysk, ale również spory problem, skoro sami muszą teraz coraz więcej płacić producentom za towary. A do tego przecież dochodzi droga benzyna, drożejący prąd, śmieci, rosnące różnorakie opłaty targowe. I, co może najważniejsze, zapowiadany właśnie w tzw. “Polskim Ładzie” skokowy wzrost składek, a dla wielu – także podatków. Zasadnicze dla handlowców pytanie brzmi więc dzisiaj tak: jak długo i o ile można będzie dalej podnosić ceny w handlu (zarówno w hurcie, jak i detalu), aby – jak mówi prof. Wojtyna – “rynek był w stanie to wytrzymać”? To prawda, że klienci mają dziś więcej pieniędzy niźli w przeszłości, i choć będą marudzić z niezadowolenia, to są gotowi tak naprawdę niemal za wszystko płacić więcej. Ale o ile więcej? I jak długo takie nastawienie klientów się utrzyma?
We wspomnianej dyskusji o inflacji mnie najbardziej zainteresował jej wątek “zielony”. Wiemy bowiem, że akademiccy ekonomiści zwykli nie od dziś oskarżać rządzącą prawicę o igranie z inflacją niczym z ogniem. Często podkreślają, że z cenami jest tak, iż ich wzrost może się pewnego dnia po prostu wymknąć spod kontroli. Ten rodzaj krytyki władzy był obecny także w tej dyskusji. Ale zarazem ci sami ekonomiści bez obaw uzasadniają konieczność znacznie większego wzrostu cen z powodu… walki o klimat. Na przykład prof. Jerzy Osiatyński, przed wielu laty minister finansów, otwarcie postuluje wzrost cen paliw i żywności (zwłaszcza mięsa i nabiału) o jakieś 7-8% każdego roku (!!!), po to, aby nakłonić nas do niejeżdżenia samochodami spalinowymi i zmian w odżywianiu. Tak jakby ekonomiści, którzy dotąd nieustannie straszyli ryzykiem „igrania z inflacją”, kompletnie zapominali o tym ryzyku, tak bowiem przejęli się proklamowaną przez Unię Europejską wielką “wojną o klimat”. Prawda, że dziwne i zaskakujące?