Nasila się spór biznesu z państwem. Na czele buntu idzie oczywiście nie handel i nie przemysł, ale usługi, które najmocniej zostały uderzone za sprawą zarazy. Konflikt i tak jest ostrzejszy w wielu krajach Zachodniej Europy – pisze w swoim felietonie w lutowym wydaniu “Poradnika Handlowca” Jan Maria Rokita.
Nasila się spór biznesu z państwem. Na czele buntu idzie oczywiście nie handel i nie przemysł, ale usługi, które najmocniej zostały uderzone za sprawą zarazy. Konflikt i tak jest ostrzejszy w wielu krajach Zachodniej Europy, gdyż u nas (jak z odcieniem ironii mówi zastępczyni Gowina – wiceminister Semeniuk) „to opozycja wykazuje większą złość niż przedsiębiorcy”. Nie sprawdziły się przesadnie buńczuczne zapowiedzi masowego i ostentacyjnego łamania przez biznes obowiązujących restrykcji, bo też wielu małych przedsiębiorców woli robić to bez ostentacji, protestów i narażania siebie i swoich biznesów na sankcje. Ale też trzeba przyznać, iż owe buńczuczne zapowiedzi, oraz zgodny nacisk organizacji biznesowych zrobiły swoje. Pod taką presją władza jest zmuszona szukać dróg łagodzenia restrykcji, co znaczy, że przedsiębiorcy nie zostali zlekceważeni.
Nie zmienia to faktu, iż trudno będzie uzgodnić sposób myślenia państwa i biznesu na temat pandemii. Rządy europejskie, także gabinet Morawieckiego, żyją w przeświadczeniu, iż prawdziwa masakra za jej sprawą może być jeszcze przed nami. I panicznie się boją takiego czarnego scenariusza – bardziej, aniżeli buntu przedsiębiorców. Tymczasem ludzie prowadzący biznes nie mają przed oczami wizji nadchodzącej mrocznej hekatomby, widzą zaś na co dzień swoje zamknięte firmy oraz realną perspektywę ich upadłości, zwolnień pracowników i – co w tym najważniejsze – własnej porażki życiowej. Te dwie perspektywy są nie do pogodzenia. Dlatego można się spodziewać, iż choć władza nie jest obojętna na protesty, to niepokoje i niezadowolenie w kręgach przedsiębiorców będą czymś powszechnym w ciągu tego roku. I to bynajmniej nie tylko w Polsce.
W takiej sytuacji złym pomysłem są zarówno próby nakładania drakońskich kar na nieposłuszny biznes, co zaczął ostatnio robić Sanepid wobec restauratorów (w Małopolsce nawet 30 tys. zł grzywny), jak i groźby pozbawienia „buntowników” pomocy publicznej. Państwo nie ma interesu ani w tym, aby pogarszać warunki małemu biznesowi, któremu za sprawą zarazy i tak już wiatr w oczy wieje, ani w tym, aby wchodzić w przewlekłe procesy z przedsiębiorcami o publiczne środki pomocowe, które na dodatek (znając obecne nastawienie sędziów) państwo niemal z pewnością by przegrywało. Co prawda tzw. „obywatelskie nieposłuszeństwo”, czyli ostentacyjne łamanie przepisów nie jest dobrym pomysłem w czasie zarazy, to jednak takiej zbiorowej akcji politycznego protestu, nie można traktować tak jak pospolitej przestępczości. To zupełnie co innego być oszustem, wyłudzającym nienależne dotacje, a co innego zbiorowo łamać przepisy po to, by wyrazić w ten sposób niezgodę na ich wprowadzenie. Warto, aby pamiętali o tym zarówno politycy, jak i wszystkie służby państwowe.
Dla handlowców, których ten spór dotyczy tylko ubocznie, istotne są dwie rzeczy. Pierwsza, to perspektywa normalnej działalności centrów handlowych, która w ciągu najbliższych miesięcy nie będzie całkiem oczywista. Druga – sytuacja na rynku pracy. Na razie bezrobocia w Polsce na dobrą sprawę nie ma, a oficjalne wskaźniki (w granicach 6%) należą do najniższych w całej historii. Nic dziwnego, skoro pomocą państwa objęto około pięć milionów miejsc pracy. Ryzyko tej sytuacji polega tylko na tym, co się okaże, gdy państwowa kroplówka dla firm już rychło się skończy? Wtedy dopiero może wyjść na jaw skala realnych zmian na rynku, ukrytych za sprawą sztucznego finansowania przez państwo tak licznych miejsc pracy. Ale nawet gdyby tak się miało okazać, to dla handlowców większa łatwość pozyskania pracowników i konkurencja wśród kandydatów też miałyby przecież swoje dobre strony. Dziś już wiemy z pewnością, że handel jest po prostu bardziej odporny na zarazę od innych działów gospodarki, zwłaszcza od usług.