“Owszem, będzie w Polsce generalnie bardziej sprawiedliwy podatek dochodowy, ale wy, polscy przedsiębiorcy, musicie za tę sprawiedliwość sporo zapłacić” – pisze na łamach “Poradnika Handlowca” Jan Maria Rokita.
Podnoszenie kwoty wolnej od podatku, a zwłaszcza waloryzacja progów podatkowych – to kroki nie tylko zawsze wyczekiwane przez podatników, ale także ze swej istoty sprawiedliwe. Pozwalają bowiem na regularne miarkowanie ciężarów podatkowych spadających na ludzi mało lub średnio zarabiających, bez skokowego powiększania progresji podatkowej. Sprawiedliwie jest, aby co jakiś czas odrobinę rozszerzać populację tych, którzy – z racji swych dochodów – bądź to w ogóle nie kwalifikują się, aby ściągać z nich podatek, bądź to winni podlegać najniższym stawkom podatkowym. Dlatego właśnie takie kroki winny być podejmowane regularnie, najlepiej każdego roku, tak by z jednej strony uznawane były przez podatników za przewidywalną normalność, z drugiej zaś – nie były jakimiś budżetowymi „terapiami szokowymi”, grożącymi nierównowagą finansów i skokiem zadłużenia. W Polsce jednak takiej regularności nigdy nie było, gdyż w polityce „mrożenia” progów i kwoty wolnej państwo upatrywało najłatwiejszego sposobu podnoszenia podatków, bez zwracania na ten fakt jakiejś szczególniejszej uwagi mediów i opinii publicznej.
Jeśli taką niemądrą politykę podatkową stosuje się przez lata, to w końcu musi nadejść moment szokowego wzrost progów i kwoty wolnej. Tak jak właśnie teraz w Polsce, gdy skok progu najniższego opodatkowania ma nastąpić z dotychczasowych 85 tysięcy zł aż na 120 tysięcy, zaś kwoty wolnej z 8 tysięcy zł do 30 tysięcy. Dla większości podatników to oczywiście wiadomość najlepsza z możliwych. Ale też – podkreślmy – posunięcie nieuchronne, które ktoś w końcu musiał przeprowadzić. Całkiem zresztą możliwe, że rok 2021 jest optymalny na takie operacje, gdyż w całym świecie obawy przed wzrostem długów państw zmalały w zasadzie do zera. Długi zaciągają dziś jak wiadomo wszyscy, i to z prawdziwym rozmachem –zaczyna to robić po raz pierwszy i od razu na gigantyczną skalę nawet Komisja Europejska. Polska i tak zadłuża się w tym kontekście trochę mniej niż inni unijni partnerzy. Więc w takich okolicznościach te dodatkowe 2% PKB, które musi pójść w dług, aby można było podnieść próg i kwotę wolną, przyjmowane jest jako tzw. „nowa normalność”. Jeśli więc premier Morawiecki mówi podczas internetowej sesji pytań i odpowiedzi, że „musimy znaleźć między 40 a 70 mld zł rocznie” na pokrycie tych operacji, to taka suma dodatkowego zadłużenia Polski jeszcze parę lat temu budziłaby zgrozę. Ale dziś nie robi specjalnego wrażenia ani na potencjalnych inwestorach, ani nawet na liberalnych i ostrożnych profesorach ekonomii.
Jednak w tej ogłoszonej teraz nowej „filozofii podatkowej” jest jedno ale. Rzecz w tym, że w jakimś przynajmniej stopniu koszty przywracania powszechnej sprawiedliwości podatkowej mają zostać przerzucone na przedsiębiorców. Raz – dlatego, że ci, którzy płacą podatek liniowy nie dostaną wysokiej kwoty wolnej, nawet jeśli zarabiają na swoim biznesie względnie niedużo. Dwa – bo wejdzie w życie progresywna składka zdrowotna dla przedsiębiorców, nie odliczana jak dotąd od podatku. Morawieckiemu trudno odmówić racji, gdy tłumaczy, że w czasie gdy na skutek zarazy kompletnie rozchwiał się polski system ochrony zdrowia, niskie i niezależne od dochodu składki zdrowotne, płacone nawet przez ludzi największego biznesu, są niesprawiedliwością. Zgoda na taki argument. Kłopot polega tylko na całościowym społecznym wydźwięku, jaki ma mieć obecna operacja podatkowa, nazwana „Polskim Ładem”. A z punktu widzenia biznesu, ostatnio mocno pokiereszowanego przez zarazę i lockdowny, wydźwięk ów – trzeba to przyznać – brzmi fatalnie. Najprościej można by to wyrazić w sposób następujący. Owszem, będzie w Polsce generalnie bardziej sprawiedliwy podatek dochodowy, ale wy, polscy przedsiębiorcy, musicie za tę sprawiedliwość sporo zapłacić.
Jan Maria Rokita